Annie Leibovitz – ikona

O Annie Leibovitz słyszał każdy. Jeśli ktoś nie zna tego nazwiska, to tak jakby nie znał Steve’a Jobsa. Portrecistka, fotografka gwiazd, reportażystka, kronikarz Ameryki. To ona kryje się za najsłynniejszymi okładkami Rolling Stones, Vanity Fair czy Vogue’a. Jej dziełem jest najwspanialszy portret Johna Lennona i słynne zdjęcie Demi Moore w zaawansowanej ciąży. Kim jednak jest sama Annie, skąd wzięła się u niej fotograficzna pasja i co znaczy dla niej dobre zdjęcie? 

Wygląda przeciętnie. Zawsze ubrana na czarno, na stopach trekkingowe buty, na nosie – mało twarzowe okulary, a na szyi – nieodłączny element nie tylko stroju ale i życia – aparat. Widząc ją na ulicy, nikt nie pomyślałby, że to jedna z najbardziej zasłużonych osób amerykańskiego show-biznesu. 

Urodziła się w 1949 roku w wielodzietnej rodzinie podpułkownika armii amerykańskiej. Z powodu pracy ojca, rodzina przeprowadzała się bardzo często. Matka Leibovitz sama fotografowała, nie rozstając się z aparatem na krok. Sama fotografka po aparat sięgnęła dość późno – była to Minolta, którą dostała od ojca w momencie przeprowadzki do bazy na Filipinach. Dość szybko zapałała wielką miłością do fotografii, wywoływała zdjęcia w ciemni urządzonej przez siebie, jednak poważna przygoda ze sztuką zaczęła się dla niej, gdy w 1967 roku przeprowadziła się do San Francisco. Zaczęła studiować fotografię, a – co więcej – całymi dniami chodziła po mieście, robiąc zdjęcia. W tamtym czasie miała co dokumentować: rewolucja obyczajowa, manifestacje antywojenne, dzieci kwiaty… 

Z plikiem ostro wyselekcjonowanych zdjęć trafiła w końcu do redakcji „Rolling Stones”, jednego z najsłynniejszych magazynów społeczno-kulturalnych w tamtym okresie. Jej pierwszą okładką było zdjęcie zrobione podczas manifestacji pokojowej, które odmieniło nie tylko estetykę okładek „Rolling Stones”, ale także życie Leibovitz. Była wszędzie i fotografowała wszystko i wszystkich, którzy wzbudzili jej zainteresowanie. W tamtym czasie zajmowała się głównie reportażem społecznym: koncerty, manifestacje, kulisy festiwali muzycznych. Fotografowała także największych. John Lennon był pod wrażeniem dojrzałości i podejścia młodej fotografki do swojej pracy. Ona nie próbowała wykreować żadnej sytuacji, po prostu w nie wsiąkała, podpatrywała i uwieczniała. Dostrzegała nie tylko to, co dzieje się w kadrze, ale również drobiazgi, nastrój i emocje swoich bohaterów. 

Wreszcie dotarła do Nowego Yorku, gdzie po burzliwych latach porzuciła „Rolling Stones” na rzeczy nowopowstałego „Vanity Fair”. Wtedy też zrozumiała wiele ważnych aspektów swojej pracy. Bea Feitler pokazała jej jak zrobić zdjęcie, żeby było ważne i żeby wszyscy na długo je zapamiętali, zmusiła Annie do czytania o sztuce, szukania kontekstów do postaci, które fotografuje, i wykorzystywania rekwizytów. Dla „Vanity Fair” fotografowała największych polityków, sportowców, najbogatszych biznesmenów i najpiękniejsze aktorki. Każdy z portretów był niepowtarzalny i ponadczasowy, ukazujący niezwykłość bohaterów. Jak udało się osiągnąć taki efekt? Na ogół kilkoma prostymi rekwizytami i głębokim spojrzeniem w dusze swoich bohaterów.

Dziś Annie to klasa sama w sobie. W branży słynie ze swojego perfekcjonizmu. Jest wymagająca, drobiazgowa i perfekcyjna. Nie przepuści fuszerki i od wszystkich członków swojej ekipy wymaga pracy na najwyższym poziomie – z gwiazdami, które fotografuje, włącznie. To widać w jej pracach. 

Uwielbiają ją gwiazdy, koronowane głowy i słynni politycy. „Sposób, w jaki ona fotografuje ludzi, mówi nam o tym, kim naprawdę są, jakie mają poczucie humoru, temperament, charakter, postawy, obawy. Jednocześnie ona ich uczłowiecza. To portrecistka Ameryki i kronikarka naszego kraju, naszych wartości, marzeń i myśli” – powiedziała o niej Hillary Clinton.